Wywiad z zespołem Velvet Kills

10.10.2017 by Engin Altunlu

Z przyjemnością przedstawiamy wam zespół „Velvet Kills” z Portugalii. Oni sami mówią o sobie muzycy z innego wymiaru, tworzący muzykę post-rockową lub electro-sex-rockową.

Rozmawialiśmy z nimi o ich nowej płycie.

Harris, pochodzisz z Hawajów, ale mieszkałeś również w Meksyku i wielu innych krajach. Ty Susana też tułałaś się po świecie. Jak to się stało, że wylądowaliście w Portugalii i jak się poznaliście?

Poznaliśmy się na parkiecie na festiwalu nazywającym się Boom. Może zabrzmi to kiczowato, ale naprawdę było to jak scena z filmu. Oboje mieliśmy momenty przejściowe w swoim życiu i coś kliknęło – przede wszystkim, gdy odkryliśmy, że oboje gramy na beżowych Steinbergerach. Postanowiliśmy zaryzykować i skoczyć w nieznane.

 Skąd nazwa zespołu „Velvet Kills”? Inspirowaliście się filmem Davida Lyncha „Blue Velvet”?

Wiele osób nas o to pyta, ale wybór nazwy nie miał nic wspólnego z tym filmem. Od początku wiedzieliśmy, że nie chcieliśmy nazywać się „The coś tam”. Przyjrzeliśmy się sobie i zadaliśmy sobie pytanie, jak opisać nasze paradoksalne cechy charakteru. Wybraliśmy „Velvet”, czyli aksamit, nawiązujący do naszej miękkiej/eterycznej strony oraz „Kills”, czyli zabicia, odnoszący się do naszej groźnej/brutalnej strony.

Jak powstaje wasza muzyka, kto na nią wpływa i jak opisalibyście wasz styl?

Każda piosenka powstaje w inny sposób, więc trudno mówić o jakiejś metodzie. Czasami Susana wymyśli jakiś riff i to staje się inspiracją, innym razem to ja zainspiruję ją pracując nad jakąś sekwencją, albo inspiracja przyjdzie podczas wspólnego jamowania.

Nasze muzyczne wpływy są eklektyczne i bardzo się od siebie różnią. Susana dorastając słuchała bluesa, rocka i punk – Muddy Waters, The Clash, Iggy Pop. Ja słuchałem muzyki bardziej progresywnej/psychodelicznej jak Magma, Gong i Eno. Dzięki temu świetnie się dopełniamy.

Jest nam trudno opisać nasz muzyczny styl, ponieważ jest on stylistycznie dość różnorodny. Czasem mówimy na niego „rock z wpływami elektronicznymi”, ale najbardziej lubimy, gdy inni próbują opisać nasz styl w kreatywny sposób. Naszymi ulubionymi opisami dotąd są „Punk awangardowy”, „Syntetyczny Glam” i „Elektryczny-Sex-Rock”.

 

Każda z waszych piosenek ma jakąś historię. Jak tworzycie te historie?

Czasem jest to tak, jakbym pisał scenariusz do filmu. Wykorzystuję swoje doświadczenia życiowe w jakiś abstrakcyjny lub surrealistyczny sposób i dodaję trochę fikcji i sarkazmu.

 Czy sami kręcicie swoje teledyski? Czy może współpracujecie z jakąś ekipą?

Lubimy wszystko robić sami, więc większość teledysków zrobiliśmy sami. Tylko „Red Shoes” powstało z pomocą kilku zewnętrznych współpracowników w kilka dni, więc udało się zachować kameralną atmosferę. Praca z Ronem Goldsteinem była świetnym doświadczeniem i już zbieramy pomysły na nowy teledysk z innym reżyserem.

     

Opowiedzcie o waszym nowym albumie!

Nazywa się „Mischievous Urges” i jesteśmy nim bardzo podekscytowani. To nasza pierwsza płyta i będzie dostępna w 3 różnych formatach. Oficjalne wydanie było 22. Września w wersji digipak, a niedługo ukaże się na kasecie audio i płycie winylowej. Poszliśmy w nowym kierunku, nasz tournée do Berlina w zeszłym roku bardzo nas w tym temacie zainspirowało. Chcieliśmy wypróbować coś nowego, przekroczyć nasze granice.

 Jakie macie projekty na przyszłość?

Naszym głównym celem jest opracowanie naddźwiękowego urządzenia, które naprawi umysły i serca ludzi, aby mogli znowu rozpoznawać dobrą muzykę. Oprócz tego mamy tony nowych projektów, nowe teledyski, remiksy swojej i cudzej muzyki, koncerty i niespodzianki. Nie możemy powiedzieć więcej, bo musielibyśmy cię zlikwidować lub przynajmniej wymazać ci pamięć, ale będziemy cię informować na bieżąco.